Turbacz i Lubomir 2017
Turbacz i Lubomir te dwa szczyty zdobyliśmy w sierpniu 2017 roku. Dziś zapraszamy do lektury historii pewnego wyjazdu. Zapraszamy.
Relacja:
Dziś blogu czas na historię pewnego wyjazdu. Pewnego sierpniowego weekendu 2017 roku razem z przyjaciółmi z którymi od czasu do czasu wędrujemy szlakiem Korony Gór Polski zdecydowaliśmy się na wyjazd w Beskidy, aby zdobyć trzy szczyty do tej prestiżowej odznaki. Założyliśmy sobie dość ambitny plan. Wyjazd w sobotę rano i przejazd do Gościńca pod Lubomirem, skąd założyliśmy w planie wyjście na Lubomir (904 m.n.p.m.), następnie przejazd do miejscowości Koninki i wejście na Turbacz (1310 m.n.p.m.). Nocleg zaplanowaliśmy w schronisku pod Turbaczem, a na drugi dzień nasz plan to zejście z Turbacza i następnie zdobycie Mogielicy (1171 m.n.p.m.). Plan jak widać ambitny, ale dla wytrawnych turystów górskich możliwy do zrealizowania.
Lubomir:
Trasa:
Gościniec pod Lubomirem – Lubomir – Gościniec pod Lubomirem
Długość – ok. 3 km
Punkty GOT – 4
Mapa:
Tak więc w sobotę (19.08.2017 r.) ruszamy w Beskidy wskładzie: Ja, Marcin Nowak, Marcin Buczkowski i Kordian . Plan jest jeden – trzy szczyty do Korony Gór Polski. Od samego rana wszystko idzie nam zgodnie z planem. Pogoda idealna, drogę pokonujemy sprawnie i z kilkoma przerwami … nazwijmy to technicznymi ? docieramy do Gościńca pod Lubomirem (wjazd do samego gościńca samochodem osobowym to nie lada wyczyn, kto był ten wie). Zostawiamy samochód na parkingu przy gościńcu, zabieramy plecaki, spoglądamy jeszcze na świetną panoramę widokową na Beskidy i ruszamy powoli w stronę szczytu.
Od razu na samym początku pojawia się podejście. Znamy już Beskidy i wiemy, że jest to zupełnie inne pasmo górskie niż nasze Sudety. Świadomi jesteśmy tego, że zdobycie szczytu wymagać będzie sporego wysiłku. To nas jednak nie zniechęca. Spokojnym spacerem wędrujemy sobie by w same południe stanąć na szczycie najwyższego szczytu Beskidu Wyspowego – Lubomira (904 m.n.p.m.). Jest to najwyższy szczyt Pasma Lubomira i Łysiny oraz według Korony Gór Polski najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego (choć z tym można by dyskutować). W naukowo opracowanej regionalizacji Polski według Jerzego Kondrackiego całe Pasmo Lubomira i Łysiny należy do Beskidu Wyspowego. Na mapach często zaliczane jest do Beskidu Makowskiego, w przewodnikach zwykle jednak opisywane jest właśnie razem z Beskidem Wyspowym.
Wierzchołek Lubomira jest całkowicie zalesiony, więc pozbawiony widoków. W 1922 r. na szczycie Lubomira, na dawnej polanie Przygoleź wybudowano, z inicjatywy prof. Tadeusza Banachiewicza niewielkie obserwatorium astronomiczne – jedno z dwóch w ówczesnych polskich Karpatach. Podczas wojny Pasmo Lubomira i Łysiny było miejscem stacjonowania oddziałów partyzanckich. W ramach spowodowanych tym faktem represji obserwatorium wraz ze znajdującym się obok budynkiem mieszkalnym zostało przez Niemców spalone we wrześniu 1944 roku. Jedynymi ocalałymi fragmentami zabudowań starego obserwatorium są betonowe schody oraz podstawa teleskopu. Latem 2006 roku, obok pozostałości przedwojennego obserwatorium, na miejscu fundamentów budynku mieszkalnego, rozpoczęto budowę nowego obserwatorium astronomicznego. Dnia 16 października 2007 r. miało miejsce uroczyste otwarcie obiektu.
Przy obserwatorium astronomicznym oczywiście robimy sobie pamiątkowe zdjęcia. Szczyt nie oferuje jak wspomniałem panoram widokowych, tak więc udajemy się jeszcze pod tabliczkę szczytu aby zrobić zdjęcia do książeczek i stwierdzamy, że czas schodzić bowiem przed nami dziś jeszcze wejście na Turbacz. Tak więc tą samą drogą, którą wchodziliśmy rozpoczynamy zejście i po kilkudziesięciu minutach spaceru docieramy do gościńca. Wchodzimy oczywiście do środka po pieczątki do książeczek oraz na mały odpoczynek przy zimnej Coca Coli dla ochłody. I tutaj od razu małe wyjaśnienie. Niestety po powrocie do domu i natłoku spraw związanych z ślubem nie wiem w jaki sposób się to stało, ale nie zgrałem zdjęć z aparatu. Niestety samą kartę przed kolejnym wydarzeniem sformatowałem i nie udało się ich odzyskać. Jedyne co nam pozostało z Lubomira i całego wyjazdu to fotki wykonane telefonem komórkowym.
Turbacz:
Trasa:
Bila Voda – Safarova Skala – Pod Bilou Skalou – Góra Borówkowa – Młyńska – Przełęcz Lądecka
Długość – ok. 13 km
Punkty GOT – 18
Mapa:
Po wyjściu z gościńca wsiadamy do samochodu, zjeżdżamy z tego można powiedzieć szczytu i ruszamy do miejscowości Koninki. Niestety w trakcie drogi zauważamy nadciągające chmury deszczowe w stronę Turbacza. To nas jednak nie zniechęca, nadal trzymamy się naszego planu. Kilka minut przed godziną 14:00 docieramy do miejscowości Koninki. Na jej samym końcu znajduje się bardzo duży parking oraz wejście do Gorczańskiego Parku Narodowego. Szykując się do wyjazdu czytałem, że wejście stąd na Turbacz nie jest długie, ale bardzo strome. Długo się zastanawiałem od której strony zdobyć szczyt i wybór padł właśnie na tą stronę.
Zostawiamy nasz samochód na parkingu, wyciągamy wszystkie torby i plecaki. Ubierając to wszystko wyglądamy dość dziwnie, ale cóż jakieś zaopatrzenie do schroniska trzeba ze sobą zabrać. Ruszamy w stronę kasy, gdzie kupujemy bilety do Gorczańskiego Parku Narodowego i ruszamy za znakami niebieskiego szlaku turystycznego. Kawałek wędrujemy asfaltem, mijamy z prawej strony punkt informacji turystycznej wraz z hotelem. Pogoda nam dopisuje także cieszymy się, że chmury, które widzieliśmy z oddali nagle nam znikły. Po kilkuset metrach skręcamy w lewo i wchodzimy do lasu. Tutaj kończy się płaska droga, a z prawej strony wyłania nam się początek podejścia na Turbacz. Postanawiamy więc zrobić sobie krótką przerwę.
Kończymy naszą przerwę i ruszamy w drogę. Już na samym początku podejścia stwierdzamy, że nie będzie łatwo. Wędrując spokojnie w stronę szczytu niestety po chwili zaczyna kropić deszcz. Z początku słabo, dlatego też nie zatrzymujemy się tylko idziemy dalej, jednak po pewnej chwili nad Turbaczem dochodzi do potężnej ulewy. Szybko chowamy się pod drzewami, ubieramy płachty przeciwdeszczowe i stwierdzamy, że poczekamy chwilę może deszcz ustąpi.
Po kilku chwilach przerwy faktycznie deszcz jakby ustaje, dlatego też postanawiamy szybko ruszyć w dalszą drogę z nadzieją, że to koniec opadów na dziś. Niestety deszcz znów przybiera na sile i rozpętuje się nad nami potężna ulewa. Chowamy się znów szybko i sprawdzamy mapę, okazuje się, że do schroniska jeszcze kawałek, a nam szkoda schodzić do samochodu, dlatego też postanawiamy w tym deszczu wędrować dalej.
Ruszamy i powoli pokonujemy kolejne metry podejścia w totalnej ulewie. Co jakiś czas wychodzimy na otwartą przestrzeń z nadzieją że to już ostatnia polana przed schroniskiem, jednak patrząc się co jakiś czas na mapy na telefonach okazuje się, że do celu jeszcze kawał drogi. Nie powiem żeby nas ten fakt cieszył, jednak nie poddajemy się i idziemy dalej twardo z nadzieją że deszcz ustanie.
Mniej więcej po trzech godzinach marszu (zgodnie z mapą już powinniśmy być w schronisku) docieramy na Halę Turbacz. Uradowani bowiem wiemy, że kończy się strome podejście a teraz przed nami marsz otwartą przestrzenią w stronę schroniska pod Turbaczem. Na szczęście okazuje się, że deszcz ustał, a to co na nas padało to woda z drzew. Także szczęśliwi ruszamy w dalszą drogę, z nadzieją, że już wkrótce dotrzemy do schroniska i ściągniemy z siebie torby i przemoczone ciuchy.
O godzinie 18:00 docieramy do schroniska. Szczęśliwi, że przy tak potężnej ulewie udało nam się tutaj dotrzeć. Odbieramy kluczyk od pokoju i ruszamy się przebrać. W taki sposób można powiedzieć górska część tego dnia dobiega końca. W planie było jeszcze wejście na szczyt, ale w tych warunkach stwierdzamy, że nie ma to sensu. Przy przebieraniu okazało się, że doszło do tragedii. Niestety Marcinowi N. w tej ulewie zamokły książeczki. Lata ciężkiej pracy można powiedzieć poszły na marne. Zostawiamy książeczki rozłożone z nadzieją, że wyschną i uda się je jeszcze uratować, a my ruszamy do restauracji na obiad.
Chwilę spędzamy na odpoczynku ładując akumulatory po bardzo ciężkim podejściu, a po przerwie wracamy do pokoju i wyciągamy nasze zaopatrzenie które wnieśliśmy ze sobą tutaj. Dalsza część wieczoru jest już mało związana z górami. Wieczór spędzamy w pokoju na rozmowach, a ze zmęczenia nasza impreza dość szybko dobiega końca. Przed 22.00 jeden z nas wstaje i postanawia przygotować sobie łóżko do spania, widząc to wszyscy decydujemy uczynić to samo i tak można powiedzieć przez przypadek wszyscy już znajdujemy się w łóżkach, a po chwili z totalnego zmęczenia zasypiamy. Tak kończy się pierwszy dzień wyjazdu kawalerskiego.
Rano po przebudzeniu okazuje się, że deszcz nie ustępuje i pada nadal. Nam jest już wszystko jedno i tak większość ciuchów mamy jeszcze mokrych, tak więc stwierdzamy, że trzeba zmodyfikować nasz plan i odpuścimy sobie dziś Mogielicę, a spokojnie zejdziemy i ruszymy w drogę powrotną do domu. Na początek jednak udajemy się jeszcze na śniadanie, w międzyczasie deszcz przestaje padać, dlatego też razem z Marcinem N. postanawiamy wyruszyć na wierzchołek Turbacza. Nie możemy odpuścić sobie tej sytuacji, że jesteśmy kilkaset metrów od szczytu i go nie zdobędziemy. Ubieramy się, wychodzimy z schroniska i ruszamy.
Faktycznie deszcz przestał padać, a my szybko i sprawnie płaską można powiedzieć drogą kierujemy się w stronę wierzchołka. Po drodze wyłaniają się nawet niewielkie widoki na najbliższą okolicę, co nas bardzo cieszy. O godzinie 9:20 stajemy na szczycie najwyższego szczytu Gorców – Turbacza (1310 m.n.p.m.). Góra ta już w XIX w. była celem turystycznych wypraw. Seweryn Goszczyński tak opisuje ją w swoim „Dzienniku Podróży do Tatrów”: Widok z Turbacza na wszystkie strony przecudny, obszarem, który zajmuje i bogactwem rozmaitości. Nie miałem jeszcze w swym życiu podobnego widoku.
Sam szczyt Turbacza niczym nie wyróżnia się w dużej, szczytowej kopule. Otoczony był gęstym lasem świerkowym, przez co był pozbawiony widoków; stoi na nim kamienny obelisk oraz żelazny krzyż z datami 1945–1985. Dawniej wierzchołek był bezleśny i rozciągały się z niego szerokie widoki. W 1832 można było przez lunetę zobaczyć Kraków. Od kilku lat, po zniszczeniu lasu, z wierzchołka znowu rozciąga się widok w kierunku północnym i zachodnim. Dla większości turystów nazwa Turbacz kojarzy się ze stojącym na rozległej polanie Wolnica (część Hali Długiej) budynkiem schroniska PTTK.
Stoki Turbacza były w czasie II wojny światowej i po jej zakończeniu świadkiem wielu walk partyzanckich. Tutaj swoje kryjówki miały oddziały, a schronisko było ważnym miejscem kontaktowym i azylem dla ukrywających się patriotów. Najbardziej znana jest, związana ściśle z Turbaczem, postać Józefa Kurasia ps. Ogień, legendarnego partyzanta i dowódcy walczącego najpierw przeciwko Niemcom, a potem radzieckim komunistom. Na szczycie robimy sobie chwilę przerwy na pamiątkowe zdjęcia do książeczek. Z oddali wyłaniają się niewielkie widoki, robimy więc kilka fotek i ruszamy w drogę powrotną do schroniska.
Kilka minut marszu i meldujemy się przy schronisku. Sam obiekt położony pod szczytem, na wysokości 1283 m.n.p.m. to okazały kamienny budynek o dwóch prostopadłych skrzydłach z arkadowym wejściem i strzelistym dachem z mansardami, krytym gontem, a otwarty w 1958 roku. W pobliżu schroniska znajduje się przekaźnik RTV i telefonii komórkowej. Przed schroniskiem znajduje się największy w Gorcach węzeł szlaków turystycznych.
Obok schroniska (niewielki, drewniany budynek w lesie) znajduje się otwarte w 1980 roku Muzeum Kultury i Turystyki Górskiej PTTK, eksponujące dzieje turystyki w Gorcach, historię schroniska na Turbaczu, opis działalności ruchu oporu podczas II wojny światowej oraz postać Władysława Orkana. W samym zaś schronisku znajduje się niewielka izba pamiątek, którą teraz odwiedzamy. W schronisku oznajmiamy chłopakom, że mają czego żałować przez to, że nie poszli z nami. Chwilę czasu spędzamy jeszcze w schronisku.
Po chwili jednak stwierdzamy, że czas ruszyć w drogę powrotną. Pakujemy więc ostatnie rzeczy do toreb/plecaków, zdajemy klucz i ruszamy w dół. Zejście oczywiście tą samą drogą którą wchodziliśmy, z początku idzie nam się bardzo dobrze. Szybko docieramy na Halę Turbacz, tuż za którą znów zaczyna padać. Nam jest już wszystko jedno i spokojnie rozpoczynamy zejście w stronę parkingu gdzie czeka na nas nasz samochód.
Musimy uważać przy zejściu, gdyż jest dość stromo i zarazem bardzo ślisko przez te mocne opady deszczu. Wędrując spokojnie w pewnym momencie przy jednej z przerw dostrzegamy poza szlakiem symbol Gorczańskiego Parku Narodowego, czyli Salamandrę Plamistą. Szybko wyciągamy aparaty i robimy zdjęcia nim nam ucieknie. Po takim spotkaniu, uradowani ruszamy w dalszą drogę.
O godzinie 12:00, czyli po ponad dwóch godzinach marszu docieramy do wypłaszczenia i miejsca w którym wczoraj odpoczywaliśmy przed podejściem. Nie zatrzymując się ruszamy w dalszą drogę, po chwili dostrzegamy, że niewielki Potok Porębianka, który wczoraj spokojnie sobie płynął dziś zamienił się w rwącą rzekę, a w okolicach informacji turystycznej woda prawie wylewa się na drogę.
O godzinie 12:30 docieramy na parking szczęśliwi, że udało nam się w takich warunkach bezpiecznie wejść i zejść. Stwierdzamy, że jesteśmy niezłymi wariatami, ale cóż dziś mogę śmiało stwierdzić, że wyjazd ten zapamiętam na długie lata. Mogielicę oczywiście odpuszczamy wsiadamy do samochodu i ruszamy w drogę powrotną do Nysy.
Po dotarciu do domu przeglądając internet napotykam takie o to artykuły: „Po ulewach, jakie przechodzą od wczoraj nad Małopolską, na kilku rzekach przekroczone są już stany ostrzegawcze i alarmowe”. Nam jednak udało się cało i bezpiecznie wrócić. Pamiątką z wyjazdu są zdjęcia z telefonu komórkowego, bowiem zdjęcia z Lubomira utraciłem, a na Turbaczu aparat był schowany przed opadami deszczu. Jedno jest pewne po tym wyjeździe naszym hymnem został utwór EKT Gdynia – Bar w Beskidzie, gdzie w tekście pada zdanie „chłopaki wracają po mokrej kolacji”. Idealnie pasuje to do tego co wydarzyło się na naszym wyjeździe. W drodze powrotnej nasz hymn z „Panną Zosią” w roli głównej leci nam w kółko, a my z uśmiechami na twarzy wspominamy to co działo się przez te dwa dni.
A na koniec “Panna Zosia”:
Fajny pomysł na kawalerski, który nie był typową wieczorną imprezą na mieście przy dużej ilości napojów płynnych 😉 I trasę niezłą również zrobiliście. Szkoda tylko tej pogody…
Kawalerski zapamiętam na całe życie 😉